Syndromem marynarza nazwałam stan, w którym znalazłam się,
gdy po ponad dziewięciu miesiącach na morzu wróciłam do domu. Na ląd
Miesiąc przed powrotem, zaczęłam się niepokoić. Cieszyłam
się, że lecę do domu, ale czarna chmura zawisła nade mną jak wściekła
nauczycielka, która przyłapała ucznia na dłubaniu długopisem w biurku.
Stało się coś, czego się obawiałam. Gdzieś tam głęboko we
mnie, na dnie serca kłębiła się myśl „będziesz tęsknić”. Wiedziałam, że tak
będzie z chwilą, gdy po raz pierwszy wyszłam na otwarty pokład i poczułam
zapach morza, kołysanie statku, szum fal oraz tą PRZESTRZEŃ. Zakopałam to
uczucie głęboko, mając nadzieję, że siłą
woli zduszę je i nigdy nie wypłynie z powrotem na powierzchnie. Niestety serce
nie sługa.
Wróciłam do domu z początkiem kwietnia 2014 roku. 08
kwietnia 2014 roku postawiłam stopę na lotnisku w Warszawie. Wyobrażałam sobie
ten moment miliony razy. Tak bardzo tęskniłam za Polską. Za ludźmi, za
miejscami, za rosołem, za wątróbką, za
ściskiem w ZKM, za moim ulubionym miejscem w Costa Coffee na ulicy Długiej w
Gdańsku, za morzem. Najbardziej tęskniłam za moim miejscem na ziemi – plażą we
Władysławowie o wschodzie słońca. Zawsze, gdy miałam gorszy dzień, wiedziałam,
że gdzieś tam za morzami i oceanami to wszystko na mnie czeka.
Jestem w DOMU!! – krzyczałam z uśmiechem na twarzy, bo przecież tak trzeba. Trzeba być szczęśliwym w
takich momentach. Jak to może być inaczej? Musisz być szczęśliwy i koniec. Czy
tego chcesz czy nie!!!
Ze smutkiem, rozczarowaniem i narastającą złością patrzyłam
sama na siebie. Ogarnęła mnie frustracja
nad własną nieczułością. Chciałam być szczęśliwa, chciałam skakać i piszczeć z
radości. Udawałam przed wszystkimi a przede wszystkim przed samą sobą, że jest
super. Niestety natura pozbawiła mnie bardzo przydatnej umiejętności w
dzisiejszych czasach – nie umiem kłamać, nie umiem udawać. Tak, wiec
wszyscy szybko zaczęli zauważać, że coś jest nie tak. Jedni odebrali to, jako
arogancję, inni stwierdzili, że po prostu się zmieniłam, niekoniecznie na
lepsze. Cała ta sytuacja nie poprawiła mi samopoczucia, znowu zaczęło mnie
ciągnąć na morze. Tam wszystko jest łatwiejsze, mniej skomplikowane.
Pierwsze dwa tygodnie w domu pamiętam jak przez mgłę.
Siedmiogodzinne przestawienie czasowe zrobiło ze mnie zombie. Siedziałam na
kanapie i nie miałam ochoty oglądać nikogo, nic nie chciałam robić. Zmuszałam
się, żeby wyjść z domu, żeby odezwać się do znajomych.
Spotkania z przyjaciółmi były dziwne. Widziałam się z tymi ludźmi,
tyle razy a jak bym widziała ich po raz pierwszy. Ciągle czułam, że jeszcze nie
wróciłam. Była z nimi ciałem, ale nie duchem. Opowiadałam, odpowiadałam,
mówiłam, co chcieli. Mój uśmiech był zaprogramowany, własny śmiech zaczął mnie
przerażać – nie był mój – był pusty a czasami wręcz histeryczny. Desperacki chichot.
Rozmywałam się gdzieś w czasie i przestrzeni. Przeszłam w stan "życia" klinicznego. Widziałam siebie z boku, widziałam co się ze mną dzieje, ale nic nie mogłam zrobić.
Od mojego powrotu minęły już prawie trzy miesiące. Na moje
ogromne szczęście szybko wróciłam do pracy, co bardzo mi pomogło. Sam przymus wyjścia
z domu, postawił mnie na nogi. Przyjaciele już nie są mi tacy obcy, a kawa w Costa Coffee znowu zaczęła mi smakować. Zaczęłam wychodzić do ludzi. Nadal serce mi ściska, gdy patrzę na morze, ale fakt, że jest tak blisko daje mi uczucie ulgi. Wszytko idzie w dobrym kierunku.
Z dnia na dzień jest lepiej.
Z dnia na dzień coraz bardziej
poznaję w sobie, siebie.
Wraca mój śmiech – ten który znam.
Tekst ten powstawał dla tych wszystkich, którzy wrócili do domu z daleka i tak jak ja potrzebowali więcej czasu na ten "prawdziwy powrót".
WITAJCIE!!! :D
WITAJCIE!!! :D